Jedno słowo. Drzwi otwarte
Autobus zajechał przed czasem, jeszcze nie było 6 rano. Po dworcu kręciło się trzech młodych Kolumbijczyków. Skierowałyśmy się w ich stronę. Aszisz? – spytała moja kompanka. Od razu pojawiły się szerokie uśmiechy. Wszystkie lody były przełamane, to jedno słowo mimo braku znajomości wszystkich pozostałych sprawiło, że byliśmy swoimi, wtajemniczonymi wchodzącymi na lekki nawias społeczeństwa. Już trochę poza prawem, ale jeszcze w normie. Zawsze zazdrościłam palaczom, że mogą tak łatwo nawiązywać znajomości.
A to niespodzianka!
Wczoraj jeszcze grubo przed wyjazdem, z dworca w Marsylii, skąd wyruszyłyśmy w drogę przytargała zadowolona do mieszkania czarnego afgana, najlepszą odmianę haszyszu. Jakby nie było przez Cité Phoceene biegnie jeden z największych szlaków handlowych.
Marokańskie specjały do palenia wędrują stąd po całej Europie. Kto widział Marsylskiego Łącznika wie, że nie tylko one. Wędrują też specyfiki cięższego kalibru, wędruje broń. Marsylia od zawsze jako miasto portowe była niebezpieczna, napadali na nią piraci, ale jakoś się broniła.
Kiedy spaceruje jej wąskimi uliczkami widzę ślad wielkiej urody, która zdaje się, że przeminęła bezpowrotnie. Długie rzędy odrapanych ciemnożółtych i kremowych kamienic z okiennicami, które złowieszczo łomoczą, kiedy akurat wieje mistral. Wieje on często. Nazywa się go wiatrem szaleńców. Trzeciego dnia wiania wszyscy mają dość. Chodzą podenerwowani. Jest takie miejsce w Calanques, pięknych wapiennych skałach i klifach zwanymi fiordami południa. Tam jadą ci którym przelała się czara wytrzymałości psychicznej.
Całe życie im przelatuje przed oczami. Ile mogą spadać? 5 sekund? Czy to wystarcza na całą wizualizację autobiografii?
Czarny Afgan okazał się zlepkiem, no właśnie czego, może jakichś polnych ziół. Nie spróbowałam, bo nienawidzę palenia. Dobrze w każdym razie, że nie zrobiła tego interesu w starej Holandii, jak pisał w swojej książce Keith Richards, gitarzysta Rolling Stonsów, Surinamczycy opychali w Amsterdamie najprawdziwsze suszone gówno zamiast heroiny.
Poszła szukać kontrahenta na dworzec, ale nie znalazła, ulotnił się jak kamfora rechocząc w duchu. Pewnie jego koledzy też się uśmiali. Niestety, ale Rzecznik Praw Konsumenta nie pomaga w takich sprawach.
A wystarczyło iść na Plac Jean Jaures tuż pod oknami mojego mieszkania. Zawsze kiedy
przechodziłam przez ten potężny plac wieczorem, siedział tam sprzedawca. Był odpowiednio wystylizowany, czapka bez względu na pogodę, długie dredy, ubrany w stylu rasta. Taki Bob Marley w wersji podstarzałego kloszarda. Czasami transakcje zawierał w sposób oczywisty, widać było z daleka jak podaje towar i się tym nie przejmował. W końcu policja w najniebezpieczniejszym francuskim mieście ma lepsze rzeczy do roboty.
Na przykład często jeżdżą do szpitala na północnej Marsylii. Nie ma chyba tygodnia, żeby któryś gang nie wjechał do niego z kałasznikowami, chcąc dopaść jakiegoś swojego przeciwnika. Przy okazji terroryzują lekarzy i pielęgniarki.Tak! Dzień bez kałacha w Marsylii to dzień tracony! Porachunki w barach, krwawe rozliczenia w tunelu samochodowym, strzały tu, strzały tam.
Na szczęście rozliczają się między sobą, a nie turystami. Do turystów co najwyżej podjeżdżają bandyci na skuterach i grożąc nożem pozbawiają aparatów, i phonów i torebek i łańcuszków. Dlatego trzeba mieć oczy wokół głowy, żeby się nie dać.
– Phi! Debile! Niebezpiecznie? Mieszkam tu całe życie i jeszcze nigdy nic się nie stało- mówiła siostra algierskiej panny młodej, na której ślubie robiłam zdjęcia. A mieszkali w dzielnicy owianej najgorszą sławą. Pamiętam, kiedy byłam w niej pierwszy raz…
Wszystkie start-upy i i wiele urzędów mieści się w tych dzielnicach, uznanych przez zagraniczne media za siedlisko samozwańczych strażników szariatu i innych bzdur, które dobrze się sprzedają. Miasto daje ulgę podatkową za zasiedlanie zła. Za rewitalizację. Za sprowadzenie ludzi, którzy by z własnej woli nie przekroczyli progu bezpieczeństwa. Veni, vidi….
Na ulicy była ustawiona barykada z wozów policyjnych. Policjanci za barykadą, jedni gadka szmatka, inni mierzyli bronią gdzieś, gdzie nikogo nie widziałam. – Jak dojdę do urzędu xxx? – Torebka przez ramię!!!!
Nie był to pierwszy raz, kiedy na widok blond zjawy niepasującej do południowego otoczenia, otrzymałam taką odpowiedź na zapytanie o drogę. Pierwszego dnia w Marsylii przechodzień zamiast wytłumaczyć gdzie iść, udzielił tej samej instrukcji: Torebka przez ramię! Nie noś biżuterii!. Nie nosiłam. Już prawie przeszłam przez pola strachu, z tą śmieszną policyjną barykadą, prawie jak z ‘Żandarma’.
Znowu się zgubiłam. Podeszłam do starszej kobiety, z włosami owiniętą chustą- Jak dojdę do…? – Torebka tak!- zacisnęła złożone ręce na swojej dociskając ją mocno do piersi.
Marsylia uczy podzielności uwagi. Nie tylko trzeba się rozglądać w bok… Ale i w dół. Ulice są bogato upstrzone psimi minami.
– Ale kogo to obchodzi! – tłumaczy mój współlokator pół Żyd pół Algierczyk, samozwańczy muzyk z kociej orkiestry. Pracuje na pół etatu, na recepcji, a całe dnie spędza na muzykowaniu. Nie jest w tym dobry.
– Po co sprzątać, do tego trzeba się męczyć!
To taka trochę ekstremalna prawda o marsylskiej mentalności. Po co się męczyć?
Tu trwa wieczna siesta. Tu w cieniu platanów pije się wino i spędza całe dnie i noce na niekończących się dyskusjach. Tu się cieszy z prostych przyjemności. Z palącego słońca, tu się śpi popołudniu w cieniu gwarantowanym przez długie okiennice. Tu się je boullabais, słynną zupę z x gatunków ryb. Tu się gra w bule na każdym skwerze. Tu się ma czas na przyjemności, a nie na obowiązki.
Tu można naprawdę mieć wyjebane na wyścig szczurów, Chcesz pracować? Jedź do Paryża! Albo jeszcze lepiej do Australii lub Kanady. Ulubionych kierunków emigracyjnych Francuzów. Każdy naród ma swoje Eldorado. Gdzie trwa jest bardziej zielona, a kasa większa i pewniejsza.
Nie lubisz pracować? Marsylia została stworzona dla ciebie. Najwięcej bezrobotnych w całej Francji, najwięcej imigrantów, najwięcej biednych. Ale też najwięcej atrakcji za darmo, koncertów, czasem kina, tu Francja wyciąga rękę do najbardziej potrzebujących.
Podróż za jeden ser
Pół dnia wcześniej postanowiłyśmy jechać stopem do Barcelony. Przez 2 godziny udało nam się zrobić zaledwie 100 kilometrów. Warunki były niesprzyjające. Był początek stycznia, a mistral wiał mroźno i boleśnie. Był jak siarczyste uderzenie wymierzone w policzek i zwalające z nóg. Dął z taką potężną siłą, że nie mogłyśmy się utrzymać przy autostradzie, zdmuchiwało nas z w zarośla. Postanowiłyśmy wrócić i pojechać droższym ale pewniejszym autobusem.
O serze dopisze później. Bo to dłuższa historia. Pośmiejecie się.
Hiszpania i rzeczywistość
Gdzie jedzą miejscowi?- Kolumbijczycy zaczęli się śmiać.- Jak to gdzie? W Mc Donaldzie!