Jedzenie w Azji kojarzy się ekstremalnymi doznaniami. Co może przynieść na talerzu kraj tak egzotyczny i nieznany jak Laos? Hmm.. Pachnie często trawą cytrynową, zaś kaffir nęci wibrującym aromatem swoich liści, zachwyca i dziwi. Laos to kraj chill outem stojący, leniwy jak niedzielne popołudnie, kraj karmiony przez potężną rzekę Mekong.
Kawa na dzień dobry
Laosowi Francuzi zaimplementowali kawę. Z jakim efektem? Zmysłowym, aromatycznym, delikatnym. Co dodali od siebie Laotanie? Słodycz. Laotańska kawa podawana jest z mlekiem skondensowanym czającym się na dnie filiżanki. Jest to kawa wyśmienita. Szalenie energetyczna. Nakręcająca jak sms od kochanka. Nic dziwnego, że nawet ja, która kawy nienawidzę zaczynałam od niej swój dzień. A czasami nawet od dwóch!
W Luang Prabang działa kilka ciekawych restauracji i postanowiłam Wam zaprezentować najpyszniejsze dania… Ale.. -Laotanie nie jedzą w restauracjach- pokiwał głową kelner. Pochodzi z wioski oddalonej o 300 kilometrów od Luang Prabang. Ile się tam jedzie? 4 godziny? 5? Nie! 15!!!! – Ale jak to?
-Najpierw jadę autobusem, potem muszę płynąć łodzią, a następnie minibusem. Moje rodzeństwo zostało w wiosce. Tam jednak nie ma perspektyw.
To właśnie dość dobrze obrazuje sytuację całego kraju bogaci turyści i biedni mieszkańcy. Jak to się przekłada na zawartość talerza?
Ognisko
Laotanie lubią grzać siebie i strawę w cieple ogniska. Wieczorami na ulicach płoną paleniska, a powietrze wypełnia aromat mięsa i warzyw. Najzdrowiej. Gdzieniegdzie rozstawione są potężne grille, a obok do wyboru kilkadziesiąt szaszłyków, krab owinięty w chleb, bakłażan w plasterkach, ziemniaki w plasterkach, kurczak z papryką, grzybki, długo by wymieniać. Czasem dobre, często zwykłe, jak to polać ciemnym piwem LaoBeer to kolacja gotowa. Takie palenisko w wersji mini grzało szaszłyk nawet na łodzi do Luang Prabang.
Kaffir, trwa cytrynowa i inne stopnie do rozkoszy
Ale czy kolonia francuska mogła istnieć bez restauracji? Bez tych magicznych godzin poświęconych tylko i wyłącznie na pieszczenie kubków smakowych i (bez) sensowne mielenie ozorem. No właśnie…
Miałam oszczędzać na jedzeniu, ale lata spędzone na imigracji we Francji mnie zepsuły. Teraz jedzenie to podstawa. Wszak nie tylko oczom trzeba dogadzać, innym zmysłom też należy się karmienie. Na szczęście w Laosie w resto zjemy tanio, bo naprawdę dobry obiad to wydatek 20-30 zł bez napitku. Z napitkami i deserami trzeba liczyć około 40.
– Musisz tam zjeść. Tamarind to najsłynniejsza restauracja w mieście.- ile razy to słyszałam.
Czy słusznie?
Ładnie zlokalizowana tuż na Mekongiem proponuje zarówno stoliki nad rzeką jak i wewnątrz. Często bez rezerwacji nie da rady. Na początek kelner przyniósł talerzyk z aromatycznym suszonym bambusem na ostro. Niezapomniany smak, do którego jeszcze będę długo tęsknić. Na szczęście taki bambus można kupić na mieście. Następnie z okazji Nowego Roku dostałam kielonek z alkoholem zmieszanym ze świeżym miąższem passionfruta. Mocne i doskonałe! Trzeba przyznać, że w Tamarinie wiedzą jak zadbać o klienta. Daniem głównym było słynny specjał Laosu, gotowana na parze, ryba zawijana w liść bananowy. Poezja smaku, wypełniona kaffirem, i trawą cytrynową, po prostu wspaniała. Jedynie pod sam koniec wyuczyłam, że soli jest trochę za dużo. Zamówiłam też 4 sztandarowe dipy, które mogą w wersji dla mięsożerców wynosić 6. I o tych ostatnich słyszałam superlatywy. Jednak z wegańskich tylko dwa mi przypadły do gustu, głównie pomidorowy, ten na który najbardziej czekałam, bakłażanowy był zmieszany z moim wrogiem nr 1, obleśną kolendrą. Podane to było razem z suszonymi wodorostami udekorowanymi sezamem i ogórkiem. Chrupiące aż miło, a i wodorosty też stały się moimi ulubionymi. Do tego ryż. Laotanie jedzą lepiący się ryż, który podawany jest w przyjemnym dla oka koszyczku.
Na koniec ponownie z okazji Nowego Roku dostałam mały zestawik: orzeszki, boski suszony bambus i ciasteczka. Tamarin I love you.
Innego dnia wpadłam tam na najsłynniejsze laotańskie danie laap, wybrałam wersję wegetariańską. Było w niej ciepłe tofu, chrupiące kiełki, cebulka, chilli, kaffir, mięta,szczypiorek, trawa cytrynowa, pomidor. Mniam! Za napitek posłużyła mi genialna granita z arbuza i chili! Taki kontraścik! To jest patent, którym chce częstować moich gości na kolacji. Suszyło mnie po tym niemiłosiernie, więc jeszcze wzięłam równie pyszny napój tamarynowy.
Konkurencja nie śpi i obok Tamarinu swoje stoliki wystawia Aspara. Zaproponowali rybę wędzoną podaną na liściach betelu. Była naprawdę pyszna, jednak zapomniałam powiedzieć, żeby nie dodawali kolendry, która jak przysłowiowa łyżka dźiegciu i psuła mi smak. Przy okazji pan kelner mnie uświadomił, że liście betelu mogę zjeść, chodź miałam zamiar je żuć, jak to się robi nałogowo w Azji. Zjadane wraz z rybą dawały wyśmienite doznania kubkom smakowym. Najlepsze było jednak przede mną.
Śni mi się to teraz po nocach. To mój nowy przedmiot pożądania. Najlepszy deser jaki jadłam w życiu. Parfait dyniowo- z kruszonką i z gruszką i z trawą cytrynową i z zieloną herbatą. Orgia.
Bamboo Tree
W Bamboo Tree pieszczą oczy. Małe szczegóły a tak dograne.
Kelnerka poleciła mi rybę z trawą cytrynową. Dla odmiany podaną na liściu, a nie w liściu. Zdałam się na jej gust. Na starter podano mi orzeszki solone. Niezwykłe. Przyprawione świeżymi krążkami trawy cytrynowej nabrały niesamowitego aromatu. To jest coś co chcę podawać moim gościom do piwa! I to też można kupić na targu w Luang Prabang.
Ryba podana na zielonym liściu banana wjechała w akompaniamecie filetowego ryżu. Ryż był schowany laotańskim zwyczajem w koszyczku. Bardzo ładnie to wyglądało. Ryba bardzo dobra, z dodatkiem baby bakłażana, chrupiącej papryki i fasolki szparagowej. Sosu bym mogła wciągnąć litry. Dobre wrażenie mi zepsuło nagryzienie czegoś wypalającego paszczę, mimo, że całe danie było lekko ostre.
Do jedzenia zamówiłam herbatę miętową i tu znowu Bamboo Tree wykazało się zmysłem dekoratorskim. Zwyczajnie między talerzykiem a dzbankiem wstawili wycięty liść bananowy i otrzymaliśmy niezwyczajny efekt.
Czy zawsze efekt wizualny odpowiada smakowemu? Francuska kelnerka lawiorwała między stolikami, a hipsterkie
towarzystwo wypełniało po brzegi restaurację z okrągłym menu, której nazwy już nie pamiętam. Zawsze pełnej ludzi, głośnej. Na pewno ją zobaczycie przy turystycznej ulicy. Do wyboru głównie burgery. Ze znajomą Malezyjką dołączyłam do jej imprezowej grupy i wieczór zaczął się właśnie w tym przybytku. Jej podano czarnego burgera, mnie różowego. Na ten widok kilkanaście osób wybałuszyło oczy i odpaliło aparaty w telefonach. Tak więc musiałam mojego burgera jeść, kiedy był już zimny. Wegański był, acz smakował głównie musztardą. W mózgu zapaliła mi się lampka skąpca i nie mogłam odżałować wydanej na to ohydztwo kasy.
Na ulicy i na targu w Laosie
Moim ulicznym daniem numer jeden zostało mleko z taro sprzedawane w woreczkach. W środku pływały sobie kandyzowane owoce, czasem ryż, czasem nasiona chia, całość była nieprzyzwoicie słodka. Nie przeszkadzało mi to jednak zjeść dwóch takich woreczków pod rząd, a zjadłabym i trzeci, gdyby nie to, że sprzedawczyni była daleko.
Na targu stołowałam się też grilowaną rybą z Mekongu, takie ryby mogę jeść codziennie, zwyczajowo z klejącym się ryżem i z LaoBeer najprzyzwoitszym piwem w Azji. Nie było też dnia, kiedy mogłam dać upust swoim europejskim żądzom i napychać się naleśnikami. Z nutellą i bananem (mniam), z nutellą i mango ( mniam), z masłem orzechowym i bananem (fuj), z awokado i pomidorem( sandwitch lepszy), z serem i avocado ( sandwitch lepszy) i z tuńczykiem( mniam). Zepsuci Tajlandią turyści są też prawdopodobnie powodem dla którego w Laosie sprzedaje się szejki z świeżych pachnących słońcem owoców.
Co warto przywieźć z Laosu, aby dłużej się cieszyć egzotycznymi smakami:
- kaffir
- trawa cytrynowa
- suszony bambus na ostro
- kawa
- orzeszki solone z trawą cytrynową.
Dobry tekst – pozdrawiam 🙂
Korzystałam z Twoich wskazówek będąc w Laosie:) Przywiozłam stamtąd same dobre wspomnienia. Kuchnią Laosu jestem zachwycona:) Dziękuję za ten wpis!