Nurt był szybki. Za szybki? A woda jak wysoka? Rzucałyśmy kamienie do rzeki, żeby się przekonać dokąd sięga. Może da się przejechać? A może utkniemy na środku i zaleje nas woda? Wjeżdżając w interior wyspy co nuż trafia się na rzeki lodowcowe. Bez przerwy zmieniają swój bieg i objętość stanowiąc przeszkodę na drodze. Taką ciekłą barykadę, o ile nie jest zbyt wysoka można pokonać jeepem z napędem na cztery koła. Pojazdem obowiązkowym, jeżeli chce się coś zobaczyć w Islandii poza drogą numer 1 okrążającą wyspę.
Przejechałyśmy już kilka rzek, ale żadna z nich nie była taka potężna. Zastanawiałyśmy się co robić, kiedy na horyzoncie pojawił się autobus terenowy prujący po kamienienistych wybojach w naszą stonę. W autobusie był tylko kierowca, siwy i sympatyczny Islandczyk.
Zatrzymał się, przez chwilę dyskutowaliśmy jak wjechać do rzeki. Trzeba będzie chwilę jechać za jej nurtem i po chwili skręcić w drugą stronę. Czy nas przewróci? Czy utknimy na środku? Czym byłoby życie bez odrobiny adrenaliny?!
Obserwowałyśmy jak autobus wjeżdżał do rzeki, która sięgała jego połowy. Zgrabnie przejechał, po czym zatrzymał się na brzegu. Kierowca wysiadł i zaczął dawać znaki. Jedźcie! Tu skręćcie! Z obawą wjechałyśmy samochodem do rzeki, woda rozbryzgiwała się, sięgała do połowy drzwi, ale jeep był szczelny i nic się nie wlało się do środka. Jechałyśmy chwilę z szybkim kierunkiem rzeki, człowieka ten nurt na pewno by porwał i gdzieś roztrzaskał. Ale nie auto! Puf! Wyjechałyśmy na drugą stronę! Yes! Udało się!
Kierowca autobusu tylko się uśmiechnął. On zjada takie rzeki na śniadanie.
Dotarłyśmy do pierwszego celu, góry z widokiem na Eyjafjallajökull, wulkan którego erupcja w 2010 sparaliżowała całą Europę na 2 tygodnie. Teraz w sklepach z pamiątkami sprzedają w słoiczkach czarny pył jaki opadł na ziemię po erupcji.
Widoki roztaczające się ze wzgórza były nieziemskie. Pod nami rosły kwitnące na żółto, fioletowo, w sumie to na całą paletę barw skalniaki. Na horyzoncie majaczyły lodowce i wulkany, góry o dziwnym kształcie oraz rzeki wijące się po czarnej ziemi.
Drugi cel stanowiła góra o wdzięcznej nazwie Koci Grzbiet, która bardziej wyglądała jak grzbiet dinozaura. Widziałyśmy też górę w kształcie warującego psa i skałę o formie twarzy z wielkimi oczami. A pod spodem niewiarygodną zieleń. Takiego soczystego odcienia zieleni nie ma chyba nigdzie poza Islandią, wiekszość terenu pokrywa puszytym dywanem mech. Czasem właśnie zielno, czasem niemalże srebrny.
Ostatni przystanek to sekretny wodospoad. Jak się okazało dla Islandczyków nie taki znowu nieznany, bo co chwilę pojawiała się jakaś rodzinka z niewychowanymi bachorami, które się pchały jak dzikusy na widok świecidełek do przodu i do wiszących lin.
Musiałam przejeść rzeką żeby dojść do wodospadu, woda wlała mi się do butów, lepiej było by mieć wysokie gumiaki. Szłam dnem kanionu, a po obu stonach jego ściany tworzyły drobne sześcienne kamienie, jakby małe cegły. Małe trzęsienie ziemi by je zwaliło jak domki z kart. Zresztą erupcje wulkanów, małe trzęsienia zmianiają bez przerwy pejzaż Islandi. Gdzie tydzień temu była jaskinia, za miesiąc jej już może nie być. To chyba najbardziej fascynuje mnie w Islandii, to właśnie ten ruchomy i nieoczywisty pejzaż.
Za pierwszym wodospadem trzeba się było wspiąc po mokrych skałach za pomocą lin i zwieszonego łańcucha. Po pokonaniu tej przeszkody moim oczo ukazał się kolejny wodospad. Dziki i wysoki.
Cudowne zdjęcia! <3
Można wiedzieć jak dokładnie dojść do tych wodospadów, bardzo mnie zaintrygowały 🙂
Piękne zdjęcia
Pozdrawiam
Wiola
Cześć:) Niestety nie byłabym w stanie tam trafić drugi raz. Pozdrawiam